Burgund. Początek naszej znajomości nie wróżył niczego dobrego. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Prawdę mówiąc... nawet się nie polubiliśmy. Kiedy zeszłej jesieni na blogach i ulicach ostentacyjnie prezentował swoje wdzięki, nie robił na mnie najmniejszego wrażenia. Aż do dnia, kiedy...
Grudzień 2012. Sklep H&M. Stoisko z tak zwanymi pierdółkami. Wyprzedaż. Rękawiczki skórzane ze 100 zł przecenione na 10 zł. No grzech nie wziąć. Tyle, że bordowe. A ja przecież nie lubię. Nie podoba mi się. Wszyscy noszą. Ileż można?
Wewnętrzny głos podpowiadał jednak: "Weź! Za dychę nie weźmiesz? Najwyżej sprzedasz". Głos mamy, stojącej obok, był o wiele donośniejszy: "Weź! Za dychę nie weźmiesz? Najwyżej sprzedasz". No cóż... matka... ciało z ciała, krew z krwi. To i w myślach czyta i głos sumienia słyszy :) Wzięłam!
I wiecie co? Tak mocno, jak rok temu nie znosiłam, tak samo mocno w tym roku wielbię! Burgund zajął zaszczytne miejsce w mojej szafie i zaciekle walczy z innymi - nie mniej bliskimi mojemu sercu - barwami. Dziś są portki. Mam też kieckę, szalik z ciucha i wspomniane rękawiczki za dychę. Kto z nich wygra? Sama nie wiem...
*****
P.S. Po raz kolejny przepraszam Was za jakość zdjęć. Przed wstawieniem dzisiejszego posta, próbowałam już chyba wszystkiego, co mogłoby ją polepszyć. Niestety nic nie jest wieczne i żywotność mojego aparatu chyba się kończy. Zaczynam zbierać na nowy, jednak do tego czasu musicie uzbroić się w cierpliwość i znosić ten paskudny widok pikseli na swoich monitorach :/
bluska/blouse - Mohito
spodnie/pants - Stradivarius (TO NEXT Lublin)
botki/boots - Dee Zee
płaszcz/coat - House
torba/bag - Dee Zee
bransoletka/bracelet - Mohito